15 kwietnia nad ranem Diunce obniżyła się temperatura - pomyślałam, dobrze, zaczyna się :) Wszystko wskazywało na to, że już niedługo zacznie się poród: sunia nie chciała jeść, zaczęła mościć sobie legowisko itp... Nadszedł wieczór potem noc, ale nic się nie działo. Gdy Diunka ok 3 w nocy poszła sobie smacznie spać, zapaliło mi się czerwone światełko. Nad ranem pojawił się zielonkawy wyciek, który oznaczał, że łożysko zaczęło się odklejać. Szybko pojechaliśmy do lecznicy, gdzie po dokładnym zbadaniu, okazało się, że raczej nie ma co liczyć na naturalny poród. Zdecydowaliśmy się na cesarskie cięcie. Jak się później okazało słusznie, ponieważ Diunka normalnie by nie urodziła - szyjka macicy była zaciśnięta, zero rozwarcia, a pierwszy piesek już był opity wodami płodowymi. Na szczęście wszystkie szczeniaczki urodziły się zdrowe i już w czasie osuszania ssały palce. Trzy godziny po porodzie cała gromadka była już w domu. Początkowo Diunka nie mogła odnaleźć się w roli matki, ale po pewnym czasie zrozumiała, że te małe "pijawki" potrzebują jej pomocy i opieki. Mimo iż sunia zajmuje się maluszkami, my pełnimy przy nich dyżury non stop, 24 godziny na dobę. Czuwamy czy wszystko jest w porządku, czy mamusia niechcący nie przygniotła swoich pociech, pomagamy masować brzuszki, sprzątamy, ważymy itd. Kanapa przy kojcu stanowi teraz nasze centrum dowodzenia i tu spędzamy większą część dnia.
Maluszki mają apetyt, szybko rosną i pięknieją. Powoli zaczynają przypominać goldenki :)
Można na nie patrzeć godzinami...
Jestem miękki jak aksamit :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz